Uwielbiam zmiany. Mam już swoje ulubione zajęcia i ulubione instruktorki.
Chodzę teraz wieczorami na pakernię. To znaczy wybieram zajęcia o 20 i 21. Jadę potem zmęczona do domu, biorę szybki prysznic i zasypiam po 5 minutach. Ale są pewne minusy wieczornych zajęć fitness.
Jest dużo osób. Bardzo dużo. I czasami nie mam szans dostać się na zajęcia bo jestem szósta czy siódma na rezerwie. Przy pracy zawodowej, mamie i żonie jednocześnie nie zawsze mogę z wyprzedzeniem zaplanować co do godziny – czasu tylko dla siebie. Oczywiście gdy nie mogę się wyrwać a byłam zapisana, zawsze dzwonię i odwołuję zajęcia. Gdyby tak każdy robił, nie stałabym jak ta głupia przed salą i czekała czy wszyscy zapisani się zgłosili i dopiero wchodziła. To takie irytujące.
I żeby unikać takich właśnie sytuacji zaczęłam chodzić na zajęcia na drugą salę fitness. Podobne zajęcia, niektóre takie same ale też zupełnie inne. Tak było z TRX.
Zupełna nowość jak dla mnie, przerażenie i niepewność. Nowe twarze. I faceci. Kurka. Nie dobrze. I jasno na tej sali. Bardzo. Mniejsza sala. Mniejsza grupka osób. I liny. A raczej grube pasy w kształcie odwróconej litery Y. Obciążeniem jest własne ciało. Ćwiczy się wszystkie partie mięśni. Ramiona, plecy, brzuch. Bardzo łatwe ćwiczenia. W wykonaniu. I efektywne. Rąk do góry podnieść nie mogę. Mam giga zakwasy. Brzuch to przy oddychaniu mnie boli. Wow. Dokopałam się wreszcie do ukrytych pod tłuszczykiem mięśni brzucha. Jednak one istnieją.
Kalendarz:
Bieżnia- 20 minut -140 kcal
Orbitrek – 30 minut – 400 kcal
TRX – 55 minut – mega zakwasy
Powodzenia!