Ćwiczę już od jakiegoś czasu. Polubiłam to. Jeżdżę na pakernię bardzo chętnie. Złapałam bakcyla. Efekty? Jeszcze nie widoczne. Ale nie poddaję się. Pierwszy krok zrobiony i wdrożony w moją codzienność. Czas na krok drugi. Wykupiłam sobie dietę.
DIETA.
Ta nazwa zdecydowanie nie pasuje to tego co obecnie przeżywam. Mój dzień w ciągu tygodnia wygląda tak samo. Pracuję rano, albo do wieczora. Teraz siłownia już tylko wieczorami. Do tej pory jadłam dwie kanapki w pracy i obiado-kolację późnym wieczorem. Czyli dwa posiłki. I dużo piłam. Napojów.
Ankieta do planu ustalenia diety była bardzo szczegółowa. Przede wszystkim musiałam podać swoje wymiary, wagę, wzrost i obwód w pasie. I tu doznałam szoku. 90 cm.Wybrałam 5 posiłków dziennie.
Lubię jeść.
Więc nie wytrwałabym w diecie, gdybym była głodna. Głodna czyli zła, smutna po prostu nieszczęśliwa. Dlatego im więcej tym łatwiej. Tak myślałam. Teraz wiem, że to błąd. Wiem, bo dziś jest 5 dzień z 28 zaplanowanej diety.
Jeszcze się wdrażam. Próbuję się zmusić do jedzenia co 3 godziny. Tak często i tak dużo. Jakieś nieporozumienie. Każda porcja jest duża i bardzo syta. Nie sądziłam, że mogę się najeść i nie dojeść drugiego śniadania, czyli małego pomidora i papryki z kawałkiem cebuli. Wow. Tak mało a tak dużo. I co najgorsze, za trzy godziny kolejna porcja niby mała a wielka.
Czy to dieta? Na pewno nie. To zmiana stylu jedzenia. Zmiana nawyków. Czuję, że przytyję a nie schudnę. Ale jak już zapłaciłam, to wytrwam do końca. Zobaczymy.
Powodzenia!