Siódma czterdzieści. I nadszedł ten dzień. Wróciłam. Przemogłam się. A rano jeszcze miałam tysiąc wymówek (może znowu by coś wypadło) i mogłabym odpuścić wyjście na siłownię. Kasa na karnet była, ciuchy i torba też, butów nie musiałam szukać. I najważniejsze – czas.
Siódma czterdzieści.
Od kilku tygodni nie mam auta. Wszystko grało jak jeździliśmy razem do pracy. Tydzień idealny. Aż do wtorku. Druga zmiana i w huk czasu od 7.30 do 11.30. Za zimno (tak, jest sierpień!) i mokro na spacer i siedzenie w parku, na błąkanie się po sklepach – cóż ze sobą miałam zrobić? Nienawidzę drugiej zmiany.
Kasa na karnet była.
Ten sam zapach, te same osoby, nic się nie zmieniło. Tylko ja. Włosy inne, ciało jakby większe (wcale nie po makusiach) i mina do dupy. Szatnia numerek 31, waga 61 a w brzuchu chyba ze 101… jak nie więcej, BMI krzyczy, że wypadnie poza granice przyzwoitej normy, jest tragicznie. Plan był taki: wytrwać do jedenastej. Siódma czterdzieści. Start.
Oczywiście strefa kobiet
Nie ma mowy o dużej sali (nie te kilogramy i nie ta kondycja). Uwielbiam to miejsce. Zaczęłam sama. Rybie oddechy widziałam tylko ja – w lustrze. Masowałam się tyle ile wytrzymałam. I spotkałam Ankę. Nawet przez sekundę nie pomyślałam, aby iść na zajęcia (ale w recepcji dopytałam o szczegóły porannych wszystkich zajęć – tak żeby wiedzieć, jakby co).
Po 40 minutach na orbitku – serio, nie miałam siły, co więcej – byłam gotowa rzucać mięsem – gdzie do cholery te endorfiny? Zdechły wszystkie? Wyginęły? Siedziałam na bieżni i wmawiałam sobie, że pójdę na te ćwiczenia. I tak już śmierdziałam i kapało ze mnie. Z mieszanymi uczuciami, Anką i jedną dominującą myślą, weszłam na salę, że jakby coś to ucieknę…
Wystarczyły pierwsze sekundy
Przyciemnione światło, głośna, energetyczna muzyka – kuźwa, nagle wszystko pamiętałam i nie wypadałam z rytmu (aż tak bardzo). Uśmiech był już po pierwszych sekundach.. i tak zostało… wtorek+czwartek+piątek – kocham znowu drugie zmiany!
Wtorek:
- Erwin- masażer (niewidocznego oczywiście) cellulitu: 30% + 30 minut= 120 kcal,
- Orbitrek: 40 minut – 8km- 560 kcal
- Erwin po męczarni na orbitku: 30% + 30 minut= 120 kcal,
- Fitness: Trening obwodowy – koślawo ale poszło – milion endorfin, 800 kcal/4h – brawo ja!
Czwartek:
- Orbitrek: 40 minut – 8km- 560 kcal
- Erwin: Auć…auuuuććć auć auć – 40% + 40 minut= 160 kcal,
- Bieżnia: UWAGA! 2 minuty chodzenia i 1 minuta biegania i tak 7 razy = 25 minut = 140 kcal, biegałam, znowu!
Ostatnia godzina spędzona w nagrodę na szopingu, a co! 320 kcal/3h
Piątek:
- Mało czasu – bardzo mało.
- Orbitrek: 10 minut – 140 kcal,
- Fitness: cardio plus brzuch – umarłam.
Szoping znowu i to obrzydliwe śniadanie, okropne, fu, nigdy więcej (i nie mam na myśli kanapki z autobusu). Spaliłam to fe jedzenie idąc mega sprintem do pracy z buta, żeby zdążyć, bieżnia na maksa. I w nagrodę po macśniadanku chodzę w odpiętych spodniach – guziki tego nie wytrzymały. Fuck.
Uwielbiam to miejsce. Uwielbiam ćwiczyć. Mimo, że cholernie boli. Później będzie tylko łatwiej. Dam radę.
Jasne, że dasz radę. Lada chwila wpadniesz w rytm 🙂
Jestem z Ciebie mega dumna..:-)
Niebawem ja dołączę do Ciebie 🙂
Będziemy się wzajemnie motywować – na odległość
Zacząć po przerwie najgorzej… Wiem po sobie, schudłam 25 kg, ale teraz przy szczeniakach nawet nie miałam kiedy ćwiczyć, dopiero jak zaczęły się rozjeżdżać to wracam do ćwiczeń i czasami umieram! Dasz radę, kto jak nie Ty 🙂
25 kg? Wspaniały wynik. Aż zapiera wdech. Fantastycznie! To walczymy!!!!! Wszystko jest możliwe!
Kilka dni i człowiek wpada w rytm, mam wrażenie, że kiedy już wystartujemy, to najgorsze za nami, koniec wymówek, czas działania. 🙂
Damy radę, wytrwamy, zobaczysz jakie będzie “wow”… za 5 dni diety… jeszcze żyję… i o dziwo.. nie gryzę i nie złoszczę się…. pierwsze efekty już na “sylwestra”…. bądź dzielna!