Wyzwanie przyjęte – piję i piszę! Brzmi zjawiskowo. W rzeczywistości przede mną hektolitry wody i miliony kliknięć w klawiaturę. Ale nie będę w tym sama. Ja mobilizuję do picia (czyli sprowadzam na złą drogę) i tego pilnuję a Ona zmusza i motywuje do pisania. I tak przez 7 tygodni.
Jak się to zaczęło?
W chwili mojej największej słabości, gdy się już totalnie poddałam w kwestii pisania – Ona mnie zmobilizowała i rzuciła rękawiczkę. Napisała: choć sobie zrobimy czelendż. Ty możesz wymyślić coś z piciem jakiegoś gówna jak woda czy coś, a ja proponuję jeden wpis tygodniowo na bloga. Np. przez 7 tygodni. I to było 15 kwietnia, w środę. Wyzwanie przyjęte – piję i piszę! I to Jej pomysł, Jej czelendż, Jej motywacja!
A ja połknęłam haczyk. Czyli pijemy!
Najpierw słyszę plum od aplikacji. Potem snapa – że Ona już wypiła. To chcąc czy nie – ruszam tyłek aby ją sprawdzić. A jak już się podniosłam – to nie mogę być gorsza – szklaneczka – 250 ml i siup. Jeden-jeden. Wyzwanie przyjęte – piję!
Technicznie wygląda to tak
Aplikacja ściągnięta. Ilość wody do wypicia obliczona. I rozłożona przez cały dzień. Co godzinę plum. Snapchat ściągnięty. I co godzinę przez pierwsze dwa dni wysyłałyśmy sobie kilkusekundowe filmiki – że pijemy i że jest to woda! Motywuje to ogromnie.
Satysfakcja ogromna
Że dałam radę i Ona też. Ale po dwóch dniach przyszedł pierwszy kryzys, u niej ból głowy – jak na kacu a u mnie zawroty głowy – jak po wódce. Ale serio pijemy czystą, tfu, no wodę. Piję!
Co pić?
Najbardziej lubię gorącą z czajnika. Jak herbatkę. Bez bąbelków wychodzących nosem i uszami. Albo filtrowaną kranówkę z miętą lub cytryną. Żeby tak szybko nie rosło w ustach.
Jak pić?
Do dna, oczywiście. Co godzinę o pełnej. Czyli 10.00, 11.00 aż do 19.00. Jeśli patrzysz właśnie na zegarek i jest pełna – to już wiesz co robię. Chlam. Na zdrowie.
Co z tego mamy?
Piję tylko jedną kawę w ciągu dnia – a nie 4. Pijąc przed obiadem – mniej jem. A dobijając się po – nie chce mi się dokładki – którą mam zawsze, mimo, że największa porcja i tak jest moja. Bo lubię jeść. A Ona – pije mniej Coli, od której jest uzależniona jak ja od kawy – uwielbiam i koniec.
Co chcę osiągnąć?
Chcę mniej jeść. Wrócić do swojej sylwetki sprzed roku. Ktoś mądry powiedziałby – wystrczy zmniejszyć bilans kaloryczny. A ja mówię – mniej żreć a więcej pić. Czasami jestem tak pełna, że wcale nie mam ochoty na kolację. I udaje mi się jej nie jeść. Wyzwanie przyjęte – piję!
Ale najbardziej kuszą mnie zdjęcia na insta, pintereście i reklamy w TV. Piękne zdjęcia, pysznych makaronów, burgerów z prostymi przepisami zaraz pod foto. I to mnie wyciąga z łóżka. Prowadzi do lodówki. Jeszcze walczę i czasami ulegam. Ale najczęściej jest jednak tak – że mi się nie chce wstać. I już.
Jakieś skutki uboczne?
Oczywiście! I nikt o tym nie mówi! Ale ja powiem. Brzuch mam jeszcze większy w obwodzie niż wcześniej. Wiecznie napompowany. Wiecznie wystający. Wiecznie ogromny. I ciągle chodzę siusiu. Cały czas. Wkurza to niemiłosiernie. Bo ledwo wstanę się napić, siadam, 5 minut i ryp, biegiem siusiu.
Ale w domu, to pikuś! Bo mój sedesik. A przed wyjściem – siusiu, w trakcie drogi postój – bo siusiu i zaraz na miejscu – łazienka – bo siusiu. Upierdliwe strasznie! Oprócz tego ból głowy i zawroty. Ale liczę, że cera mi się poprawi, nawodni i ujędrni. I zrobię się znów bardziej fit niż fat.
A blogowo?
Chcę móc pisać. Mieć o czym. Chcę wciąż móc się wyżyć bezgłośnie. Chcę dzielić się tym co mnie dobrego spotkało. Napisać o kolejnej wtopie roku, którą mam średnio dwa razy w tygodniu. Pochwalić się najlepszym szamponem do włosów lub książką, której nie warto kupować. Chcę znów tu być. I będę przez 7 tygodni – na bank! Bo dotrzymam słowa. Wyzwanie przyjęte – piję i piszę!
Jak mi idzie?
Dobrze. Dopóki mam zapas apapu i ibupromu. Waga wyjściowa w środę przed wyzwaniem 63.0 kg. To bardzo dużo jak na mnie. W ciąży tyle nie ważyłam. Uda mi się już zrosły i nie mam prześwitu. Brzuch wystaje. Wcięcia w talii także brak. Wyglądam jak ulaniec. I to jest idealne określenie.
Pierwszy dzień/49
63.0 kg. Piękny ulaniec sylwetkowy. Brak energii. Pierwsze 7 szklanek spoko. Potem rosło w buzi.
Drugi dzień/49
63.2 kg. Ulaniec. Brak energii. Zawroty głowy. Wypiłam więcej niż zakładałam.
Trzeci dzień/49
62.6 kg. Ulaniec ze światełkiem w tunelu. Ból głowy. Dodałam rano 2 łyżki oleju lnianego (brr, druga była ohydna, gorzka jak cholera). I przed każdą szklanką było 10 przysiadów przy kanapie (typu: usiądę sobie – albo nie, gdy dotykałam siedziska). Nie wypiłam normy.
Czwarty dzień/49.
Waga pokazała 62.3 kg. Tempo byłoby idealne. Wypiłam więcej. Byłam na spacerze (4000 kroków). Jedna kawa. Na śniadanie tylko bułka z masłem. Obiad normalny (na bogato). I jeden lodzik. Bez kolacji. Obiecuję, że jak skończę pisać idę siusiu i lulu.
To będą długie tygodnie, ale jaka satysfakcja na początku czerwca.
Wciąż nie mam wybranej “nagrody”, jeżeli dotrwam. A to, powinno bardziej motywować w słabszych chwilach, które mam kilkanaście razy dziennie.
Trzymam kciuki za was dziewczyny
PS. jak ja bym chciała być ulańcem o wadze 63kg…,
Dziękuję! Mam nadzieję, że będę mniejszym ulańcem a przynajmniej nieco lżejszym.Waga to pikuś przy tym, jak się kiepsko czuję.